201703.20
Kategoria Publikacje

Quarteira nad Oceanem Atlantyckim, południowa Portugalia

Kim jestem? Jestem szpiegiem… byłym szpiegiem!


Wojciech Martynowicz

Do napisania tego, co teraz czytacie, przymierzałem się od wielu lat. Przelanie tych słów na papier byłoby dawniej nie do pomyślenia. Wyszkolono mnie zgodnie ze starą złodziejską (i szpiegowską) zasadą: jeśli cię złapią na gorącym uczynku do niczego się nie przyznawaj, a jeśli chwycą cię za rękę w której trzymasz łup (tajny mikrofilm) – zaprzeczaj, że to jest twoja ręka. Pamiętam dokładnie ten wykład w Kiejkutach. Tłumaczono nam, że skuteczność takiej strategii jest potwierdzana przez najlepszych prokuratorów. Oskarżyciele mają ułatwione zadanie, gdy podejrzany podejmuje z nimi dialog licząc, że wygra z wymiarem sprawiedliwości. Dlatego przez długie lata po oficjalnym odejściu ze służby taktownie milczałem. Zgodnie z zasadami. Bowiem szpiedzy też mają zasady.

Pierwszy raz milczałem, gdy Najjaśniejsza Rzeczypospolita w październiku 1990 roku, tuż po moim powrocie z Lagos, oświadczyła ustami mojego kolegi z kadr w Centrali: „Już tu nie pracujesz! W kasie czeka odprawa. Pokwituj odbiór świadectwa pracy. O, tu masz napisane, że jesteś zweryfikowany pozytywnie”. Kasę i świadectwo moralności odebrałem i poszedłem poszukać sobie jakiejś innej pracy. Długo nie szukałem.

Drugi raz milczałem, gdy Najjaśniejsza Rzeczypospolita w lutym 1991 roku zorientowała się, że w polskim wywiadzie cywilnym – zmuszonym do działania w nowej konfiguracji geopolitycznej w Europie – brakuje fachowców. Kolega z Centrali zadzwonił z pytaniem, czy bym nie wrócił do służby (już w nowym UOP) bo nie mają doświadczonych ludzi do roboty. Ktoś musi młody narybek szkolić. Nie byłem tym zbytnio zainteresowany, gdyż przechodziłem, jak miliony moich rodaków, zdumiewającą lekcję barbarzyńskiej fazy kapitalizmu. Pracowałem w prywatnej firmie i nie zamierzałem z tego „uniwersytetu” rezygnować. Udało mi się wtedy ocalić od bankructwa polski przemysł cukrowniczy. Serio. Kiedyś o tym napiszę.

Zarząd Wywiadu UOP kilka razy nieoficjalnie zachęcał mnie do powrotu do służby. Dałem się przekonać dopiero po trzech latach. Powrót obfitował w rozmaite atrakcyjne przygody. Ale był skuteczny. Pracowałem dla prezydenta Lecha Wałęsy i kolejnych prezydentów RP oraz jakże różnorodnych rządów.

Trzeci raz milczałem, gdy szesnaście lat później, w 2009 roku, Najjaśniejsza Rzeczypospolita poprzez swych reprezentantów w Sejmie uchwaliła, że jestem „bandytą” z mocy ustawy. I że myliłem się, kiedy uwierzyłem ustawie z 1994 roku, która wyraźnie stanowiła, że w służbie dla wolnej od „komunistów” Rzeczypospolitej Polskiej lata z „czasów niesłusznych” (PRL) będą liczone do mojej emerytury na równi z tymi, jakie wysłużę za „czasów słusznych”.

Dwa lata wcześniej odszedłem z przyczyn rodzinnych na pełną 75% emeryturę. Potem nie miałem już szans, jak ci, których ustawa zastała w służbie, aby odsłużyć dodatkowe lata i odzyskać po raz drugi pełną emeryturę według nowych, choć działających wstecz reguł. Wiara w państwo prawa okazała się kosztowną naiwnością. Najjaśniejsza Rzeczypospolita stwierdziła, że to co przez ostatnie 19 lat było uznawane za „grę w piłkę nożną” teraz jest „grą w piłkę ręczną” a wszystkie „bramki” zdobyte przeze mnie i innych oficerów za pomocą „kopnięcia piłki nogą” są nieważne właśnie z powodu użycia owej nogi. Liczne „ważne” polskie partie polityczne najwyraźniej uznały, że „niepotrzebni mogą odejść”. Przy okazji należy ich jednak dodatkowo kopnąć, aby wiedzieli, gdzie ich miejsce. I opluć – za „zdrady”, których się dopuścili. Wydawało się, że gorzej być nie może. Nic bardziej błędnego. Po ośmiu latach Najjaśniejsza Rzeczypospolita przygotowała kolejny cios w plecy.

Czwarty raz już nie milczałem. Napisałem Manifest. Gdzieś jest, jeśli dobrze poszukacie…

Lipiec 1989

Byłem wtedy na Czarnym Lądzie, w Nigerii, gdzie od połowy 1987 roku szefowałem strukturze zwanej w naszym slangu wywiadowczym punktem operacyjnym. W skrócie PO. I proszę z tego skrótu nie wyciągać żadnych dowcipnych wniosków. W poprzednich latach w Lagos było z reguły dwóch oficerów. Moim „podwładnym” został, ku mojemu miłemu zaskoczeniu, dobry kumpel z czasów szkolenia w Kiejkutach. Potem kolega wyjechał i zostałem sam. W pewnym sensie. Byli oczywiście koledzy z Zarządu II Sztabu Generalnego Wojska Polskiego. Ulokowani w strukturze Biura Radcy Handlowego. Ale to też inna bajka…

Będąc kadrowym oficerem wywiadu cywilnego oficjalnie pełniłem skromną funkcję II sekretarza w Ambasadzie PRL w Lagos. Nazywaliśmy to w wywiadzie „przykryciem dyplomatycznym”. Taka pozycja miała swoje wady i zalety. Do zalet należał immunitet. O innych napiszę w innym miejscu, bo nie wszyscy czytelnicy muszą znać niuanse działania służb wywiadowczych. Poważną wadą takiego przykrycia była powszechna świadomość każdego kontrwywiadu, że wszystkie wywiady plasują swoich oficerów i współpracowników w placówkach dyplomatycznych i konsularnych. Jedyną trudnością dla kontrwywiadu było prawidłowe „przefiltrowanie” personelu placówki i wytypowanie tego, kto szpiegiem naprawdę jest. I subtelne kontrolowanie jego posunięć.

„Gdy wieje wiatr historii…”

Kiedy zbliżała się transformacja ustrojowa w Polsce jeden z moich kolegów z wywiadu, odbywający wtedy służbę w jednej z naszych rezydentur na kontynencie amerykańskim, postanowił pożegnać się z chylącym się ku upadkowi Peerelem. Tenże oficer, nazwany później w pewnym polskim tygodniku przez badacza z IPN „ostatnim zdrajcą PRL”, wystawił mnie Amerykanom. Podał im „na tacy” wszystko co wiedział o mnie, mojej roli w Centrali oraz pracy za granicą. Gość ten pracował ze mną w Centrali w jednym pokoju, biurko w biurko. I doskonale wiedział gdzie mnie wysłano. Po jego wyjeździe za Atlantyk przejąłem m.in. wszystkie prowadzone przez niego sprawy dotyczące tzw. dezerterów rezydujących na terenie USA – Kopczyńskiego, Spasowskiego, Rurarza i innych. Co znalazłem w tych sprawach? To już chichot historii…

flickr.com by James Lee. Edit by Tomasz Zając, CC BY 2.0

Centralna Agencja Wywiadowcza USA postanowiła niezwłocznie działać. Od dłuższego czasu odnotowywałem „specyficzne” zainteresowanie moją osobą ze strony pewnego amerykańskiego dyplomaty. Co ciekawe, dobrano go do tej roli w niezrozumiały dla mnie sposób. Peter był Murzynem, z białą żoną i dwójką malutkich dzieci. Moje córki były już znacznie starsze, my z żoną starsi od amerykańskiej pary, więc nasze spotkania „towarzyskie” inicjowane przez Petera z daleka „pachniały” mi Agencją. Traktowałem to jako sytuację normalną, bowiem w Centrali przed wyjazdem do Lagos byłem oficerem dość szczególnej komórki operacyjnej – kontrwywiadu zagranicznego. Oficerem Wydziału X.

Zespół, w którym służyłem, tropił działania CIA na całym świecie, a na terenie USA monitorował operacje FBI przeciw naszym akcjom. Kierował nim znakomity fachowiec, Mistrz, od którego czerpałem wiedzę pełnymi garściami. Rozpracowywaliśmy także działania służb kanadyjskich. Oceniam, że normalna praca wywiadowcza na kierunku, gdzie celem jest rząd obcego państwa z całą gamą instytucji administracyjnych, gospodarczych czy militarnych, to wyzwanie standardowe. Ale tam gdzie celem są wyszkolone służby specjalne, to wyzwanie szczególne. Bo ten cel to równocześnie rywal. I to najczęściej nie byle jaki. W Lagos widziałem, że Amerykanie z CIA obwąchują mnie w sposób bezceremonialnie arogancki, ale nie utrudniałem. Co więcej, delikatnie sprawdzałem, jak daleko są gotowi się posunąć.

Jak sprawdzałem? Cóż…

Peter S. kończył właśnie dwuletnią turę w Nigerii i wkrótce przenoszono go do innego kraju na kolejne dwa lata. Jeździł fantastycznym, jak dla mnie, „wszystko mającym” samochodem – dwuletnią Hondą Accord. I musiał ją sprzedać. Zapytałem ile za nią chce, bo szukam samochodu. Warta była, jak pamiętam, prawie dziesięć tysięcy dolarów, których oczywiście nie miałem. Po cichu liczyłem, że CIA wykorzysta szansę, jaką im podsunąłem. Opylenie mi, gdybym na to poszedł, takiej bryki za ułamek ceny rynkowej dałoby im na przyszłość „dźwignię” nacisku wobec mojej osoby. I dowodziłoby przygotowań do werbowania mnie. Peter z szansy nie skorzystał. Ok. Wolna wola.

Kolejny ruch „nęcący” wyszedł mi zupełnie przypadkowo. 4 lipca w ogrodach rozległej rezydencji ambasadora USA w Lagos celebrowano Święto Niepodległości. Oczywiście byłem zaproszony. Z przyjęcia nie pamiętam dziś już zbyt wielu szczegółów. Poza dwoma.

Po pierwsze, „towarzysze radzieccy” po raz kolejny starali się spoić mnie whisky, jak zwykle wznosząc kolejne toasty i przepijając w moim kierunku. Próbowali tak od dwóch lat i za każdym razem im się nie udawało. Przytomny do nieprzytomności wracałem z dowolnego kierunku do ambasady, gdzie  polscy dyplomaci mieli swoje kwatery. Testem trzeźwości była brama wjazdowa. Należało po jej przekroczeniu skręcić ostro w lewo w kolejną ciasną bramę, potem ostro w prawo, objechać budynek ambasady i zaparkować na tyłach w garażu, bez zadrapania po drodze lakieru służbowego samochodu. A potem wejść przez zawsze zamykaną kutą bramę bocznymi schodami na trzecie piętro, gdzie było moje mieszkanie. Moja pamięć, jeśli gubiła jakiekolwiek szczegóły, to dopiero po przekręceniu klucza w drzwiach od wewnątrz. Rano budziłem się, ku mojemu zdumieniu, bez śladów kaca. Zwykle około 6:00 rano, gdy starsza córka szykowała się do odjazdu specjalnym busikiem do Deutsche Schule Lagos. To była rutyna. Brak kaca doskwierał mi później przez wiele, wiele lat.

W tym miejscu ewentualnych paszkwilantów chcących się ochoczo ponabijać z moich peregrynacji z udziałem whisky z góry zapraszam na zawody. Nie ile kto wypije, ale kto w dniu następnym, ogolony i pod krawatem stawi się do pracy. Bo ja na pewno. Nawet jako emeryt. Nieco życzliwszych Czytelników informuję, że w ludzkiej krwi nasyconej niewielką, choć odpowiednią dawką dobrego alkoholu parazyty plasmodium falciparum długo nie przeżyją. Sprawdzone…

Drugi incydent miał, prawdopodobnie, znacznie poważniejsze konsekwencje. Popijając whisky w towarzystwie dyplomatów z rozmaitych krajów gwarzyłem to z tym, to z owym. Staliśmy w kilkanaście osób na trawniku. Kelnerzy dyskretnie roznosili na tacach napoje. Jeden z Rosjan zadał mi głośno, tak aby inni słyszeli, prowokacyjne pytanie: „Słuchaj, kiedy w Polsce ministrem spraw zagranicznych zostanie ktoś z „Solidarności” ?” Zgodnie z zasadą „pryncypialności” odkrzyknąłem gromko: „Nigdy!!!”, ale zrobiłem to z taką miną, że wszyscy zgodnie zarechotali. To ośmieliło stojącego z nami w kręgu nieznanego mi dyplomatę, który eleganckim językiem postawił hipotezę, że w Polsce partyjny beton PZPR jest w odwrocie i poprosił o opinię jak – moim zdaniem – to wszystko się zakończy.

Trzeba Ci Czytelniku wiedzieć, że w roku 1989 nie mieliśmy w Lagos Internetu, nie było telewizji satelitarnej, a wiadomości z kraju docierały w postaci dwóch, dziś znanych chyba tylko historykom i badaczom z IPN dzienników: „Trybuny Ludu” i „Życia Warszawy”. Dostarczano je pocztą lotniczą, z reguły z tygodniowym, a czasem i większym opóźnieniem. Nie miałem więc zbyt wielu ściągawek do wygenerowania ad hoc głębszej analizy politologicznej o bieżącej sytuacji w Polsce. Obawiałem się, że nic mądrego nie wymyślę i ośmieszę się w gronie kolegów-dyplomatów, plotąc jakieś banały. Jednocześnie wiedziałem, że cokolwiek powiem, najpóźniej jutro rano pofrunie poufnymi depeszami lub jawnymi klarisami (zależnie od poziomu moich banałów) do wielu stolic. Z adnotacją kto i kiedy to powiedział – imię, nazwisko, stanowisko służbowe.

Miałem dwie-trzy sekundy na reakcję, w czym żywotnie pomogła mi szklanica whisky trzymana delikatnie w dwóch palcach, aby bez potrzeby nie podgrzewać zawartości. Lodu na przyjęciach nie używałem nigdy. Chyba, że sam go zrobiłem. W wodzie lubiły pływać różne żyjątka. Po chwili w moim mózgowiu zarysowała się główna linia analizy. Nakreśliłem ją słuchaczom niezbyt intrygująco, zaczynając od słów „zapewne beton partyjny powalczy jeszcze trochę, ale…”. Oczywiście na teatralnie zawieszone „ale” słuchacze zareagowali czujnym zacieśnieniem kręgu w którym staliśmy. Aby wzmocnić dramatyzm sytuacji podniosłem szklanicę, niby w toaście, ale tak, aby słuchacze zrozumieli, że po kolejnym, małym łyku złocisto-czerwonawego płynu nastąpi z mojej strony oczekiwana przemowa.

Kiedy atmosfera stała się odpowiednio hitchcockowska poinformowałem zebrane towarzystwo, że moja żona, zanim przyjechaliśmy do Nigerii na placówkę, jako przedstawicielka młodych pracowników służby zdrowia współpracowała z organizacją, która jest młodzieżową przybudówką podupadającej PZPR. Chodziło o ZSMP, ale nie mieszałem w głowach słuchaczy zawiłościami nazw i koligacji.

„W trakcie tej współpracy – kontynuowałem – poznała wielu ambitnych, młodych, polskich działaczy młodzieżowych o zdecydowanie trwałej orientacji lewicowej. Obserwowała ich w różnych sytuacjach i na temat wielu z nich miała dobre zdanie. Jestem przekonany – rzekłem – że ich temperament polityczny nie pozwoli na całkowite wycofanie się i zgaszenie tendencji lewicowych, których żywotność można obserwować było w Polsce jeszcze kilka lat temu”.

W tym momencie przypomniałem sobie nazwiska tych młodych działaczy, o których faktycznie dyskutowaliśmy z nią w Polsce. Wiedziałem, że słuchacze nic nie zapamiętają, ale – pal diabli – to ich problem. Zacząłem wymieniać imiona i nazwiska, powoli i wyraźnie: Aleksander Kwaśniewski, Leszek Miller, Krzysztof Janik, Jerzy Szmajdziński, Jerzy Jaskiernia…

Gdy wygłaszałem mój „prognostyczny” monolog zorientowałem się, że wszyscy słuchacze od pewnego czasu wpatrują się w coś za moimi plecami. Odwróciłem się i… zdrętwiałem! Tuż za mną, z kieliszkiem czerwonego wina w dłoni, stał wysoki, szczupły i siwawy mężczyzna. Prawdopodobnie od pewnego czasu przysłuchiwał się mojej tyradzie. Rozpoznałem go w okamgnieniu. Błyskawicznie przerzuciłem szklanicę z niedopitą whisky do lewej dłoni. Prawą – gestem podpatrzonym na amerykańskich filmach, które moje córki wypożyczały tu setkami – położyłem na sercu i skłaniając się lekko w jego stronę wyrecytowałem coś na kształt „przeprosin”: „Ekscelencjo, proszę o wybaczenie mi wygłaszania tej nudnawej przemowy w pozycji tyłem do Ekscelencji”. Ambasador USA w Lagos, Princeton Nathan Lyman, gospodarz wieczoru, uśmiechnął się do mnie szeroko i życzliwym tonem odparł: „Ależ mój drogi, nic nie szkodzi! Proszę się nie sumitować! A pańska wypowiedź była nadzwyczaj dla mnie interesująca!”. Po czym wdał się w rozmowy ze stojącymi przy mnie dyplomatami. Szybko zapomniałem o tym zdarzeniu. Na wiele lat. I wiele, wiele lat później przypomniałem sobie to moje kassandryczne mądrzenie się w Lagos. Z niejaką satysfakcją w kwestii mojej ówczesnej ad hoc prognozy. Przynajmniej jeśli idzie o właściwe wytypowanie późniejszych kluczowych aktorów na polskiej scenie politycznej.

CIA atakuje…

Trzy tygodnie później pewien oficer CIA pracujący w Ambasadzie USA w Lagos pojawił się na przyjęciu zorganizowanym w naszej placówce z okazji 22 lipca, ówczesnego święta narodowego Polski. David R. zagadał do mnie „niewinnie”: „Słuchaj, musimy pogadać o wizycie prezydenta USA w Warszawie i jej konsekwencjach. Wpadniesz do mnie na lunch?” Oczywiście wpadłem. Powinienem był „wpaść” także od innej strony. Nie ulegało wątpliwości, że „naturalne” zaciekawienie I sekretarza Ambasady USA w Lagos Davida R. warszawskimi klimatami miało drugie dno.

Na lunch z Davidem w jego rezydencji szedłem zaskakująco spokojny. Rozmowa będzie zapewne zapoznawczo-rozpoznawcza, bo Peter wyjeżdża i ktoś z ich strony chciał mieć kontakt ze mną. Rutyna. W domu kręciła się służba. Tajski kucharz kończył przygotowywanie lunchu. Małe dzieci Davida wróciły właśnie z tajską opiekunką ze szkoły i głośno opowiadały tacie jak było na lekcjach. Lunch zjedliśmy razem, gwarząc, przy wielgachnym stole z egzotycznego drewna, o różnych dyrdymałach. Potem, gdy siedzieliśmy już sami na miękkich sofach przy deserze i kawie oraz lampce koniaku, David zaczął swoją przemowę.

W sposób naturalny i delikatny zaczął od tego, że w Polsce (był koniec lipca 1989 roku) dzieje się tak wiele i tak szybko, że administracja w Waszyngtonie nie nadąża za zmianami. „Dlatego” – zwrócił się do mnie, jak do ostatniej deski ratunku – „potrzebujemy Twojej pomocy.” Zaznaczył, że dobrze wie kim jestem i co robię w Lagos. Zabrzmiało to wieloznacznie. Poczułem się dziwnie. Wiedziałem ku czemu zmierza. David mnie werbował. Patrzyłem na niego starając się nie okazać emocji. Kurcze… przecież sam uczestniczyłem w doskonaleniu instrukcji mojego macierzystego wydziału na temat postępowania w przypadku styku z oficerem obcej służby specjalnej. W tym na wypadek sytuacji werbunkowej. Rozsyłano je potem do rezydentur i punktów operacyjnych na całym świecie. A teraz…

Patrzyłem na Davida i na jego prawą dłoń trzymającą zapalonego papierosa. Wolno snujący się dymek kreślił w powietrzu zygzakowatą linię. Niewiarygodne! Davidowi trzęsła się ręka! Spojrzałem na swoją, wiszącą w powietrzu, lewą dłoń. Miałem w niej kieliszek koniaku. Ani drgnęła! Kontrolnie zabujałem kieliszkiem, pozwalając aromatycznemu trunkowi na obmycie szkła od wewnątrz. Pierwszy raz ktoś mnie werbował i od razu był to ktoś z osławionej CIA. A mnie nawet ręka nie zadrżała. Byłem z siebie dumny. Czułem, że trzymam emocje na wodzy. Instrukcja Centrali nakazywała w takich sytuacjach ustalenie między innymi kim jest werbownik i czego chce. Wszystko to jednak już wiedziałem. Sytuacja była w miarę klarowna. Spokojnie czekałem na ciąg dalszy przedstawienia układając w głowie tekst pilnej depeszy do Centrali.

David najwyraźniej uznał, że trzeba mnie wreszcie przygwoździć. I wyrecytował wszystko co o mnie, do tej pory, CIA zgromadziła, a co, jego zdaniem, miało mnie rozbroić. „Podstawa werbunku”. Termin ten, kiedyś znany jedynie fachowcom, dziś jest publicznie wałkowany przez byłych oficerów, historyków z IPN i innych „znawców” tematu. Zajmę się tym później. David zaczął od tego, że wymienił moje legalizacyjne nazwisko, którym posługiwałem się w Centrali. Dodał numer wydziału, piętro w gmachu, na którym pracowałem oraz jakimi rezydenturami na terenie USA opiekowałem się w ramach obowiązków. Wtedy nie zwróciłem uwagi na pewną nieścisłość. A powinienem. Byłem jednak silnie skupiony na analizie, kto z moich przełożonych zdradził Amerykanom te szczegóły. Bo na chwilę dopadła mnie przypadłość zwana przez psychologów heurystyką dostępności. Uznałem, że pierwsza myśl („zdradził mnie przełożony”) jest wystarczającym wyjaśnieniem. Ok. Co dalej?

David bacznie mnie obserwował. Dla pewności zapytałem go, co tak naprawdę chce. Powtórzył, że idzie o „pomoc w zrozumieniu, co dzieje się nad Wisłą”. Z racjonalnego i amerykańskiego punktu widzenia tego typu argumentacja docierała do mnie. Zanim nie przesiadłem się na „wózek operacyjny” sam byłem przez kilka dobrych lat analitykiem wywiadu. Wiedziałem, co to znaczy „znać fakty” i nie rozumieć ich sensu i znaczenia. Rozbawiło mnie jedynie to, że tak naprawdę Amerykanin nie znalazł – bo nie mógł – żadnej sensownej „podstawy do werbunku”.

Nie miałem ani moralnego, ani racjonalnego, ani emocjonalnego powodu do poddania się werbunkowi obcego wywiadu. Żadnego wywiadu. Nie miałem także motywów finansowych by przejść na stronę CIA. Ale oni nawet nie spróbowali testu na ile jestem „przekupny”. CIA nie miała na mnie nic. Ani mojej politycznej woli, ani mojej ewentualnej chciwości. Niczego kompromitującego. Nie mieli szans. David nie miał żadnych typowych „wywiadowczych” argumentów. I nie użył niczego innego. Ja na jego miejscu mimo wszystko próbowałbym. Ale i tak nie dałem mu szans. Gdzieś w głębi samego siebie poczułem, że zdecydowanie skutecznym powiedzeniem mu „fuck off”, w sposób odpowiednio elegancki, będzie deklaracja emocjonalna. Opowiadanie o tym wszystkim trwa dość długo, ale zdarzenia w rzeczywistości rozgrywały się na przestrzeni minut, a potem sekund.

„David” – powiedziałem uprzejmie się uśmiechając – „przekaż swoim kolegom tam w Waszyngtonie, że ja KOCHAM SWÓJ KRAJ. I dodaj, że powiedziałem to WIELKIMI literami.” W tym momencie CIA w osobie Davida uznała, że nie potrafi polemizować z takim zadęciem emocjonalnym. I zrezygnowała. „OK” – powiedziała ze smutkiem w głosie CIA. A po chwili zastanowienia dodała – „tylko proszę, zachowaj tę rozmowę dla siebie”. „Oczywiście” – skłamałem gładko i profesjonalnie. Po czym udałem się do Ambasady aby nadać pilną depeszę do Centrali.

Tydzień później otrzymałem z Centrali kuriozalną depeszę. Informowała ona wszystkie rezydentury i punkty operacyjne, że jeden z naszych oficerów (podano nazwisko legalizacyjne i „rodowe”) nie powrócił z placówki. Zostawił w mieszkaniu paszporty całej rodziny oraz bilety lotnicze. Rozliczył się finansowo i zniknął. Uprasza się wszystkich, którzy znali uciekiniera o zgłoszenie tego Centrali. Gość zniknął na początku lipca, a oni połapali się dopiero po moim alarmie.

Pół roku po tym incydencie dostałem polecenie pilnego przyjazdu do kraju. MSZ wysłał do Ambasadora instrukcję wzywającą mnie na „konsultacje konsularne”. „Gospodarz” domyślał się o co chodzi, bo w lipcu pokazałem mu moją depeszę „werbunkową” do Warszawy. W Centrali przyjął mnie Gromosław Czempiński, który szefował mojemu macierzystemu Wydziałowi X. Skierował mnie do wicedyrektora Bronisława Zycha. Ten polecił mi udać się do Naczelnej Prokuratury Wojskowej i zwolnił z tajemnicy, abym mógł zeznawać przeciw uciekinierowi. Amerykanie podchodzili równocześnie do wielu naszych oficerów na całym świecie. Kierownictwo wywiadu jednak uznało, że moje zeznania będą najpełniejsze i najskuteczniejsze w wykazaniu szkód, jakich doznał polski wywiad. Zeznałem co wiedziałem i wróciłem do mojego Lagos „zamykać” sklepik.

W międzyczasie Gromosław Czempiński uprzedził mnie, że wywiad skraca front i likwiduje liczne stanowiska operacyjne na świecie. Punkt Operacyjny w Lagos przejdzie do historii z dniem przyjazdu mojego następcy z MSZ. Znikało też stanowisko radcy ds. polityczno-prasowych. Biedny Ambasador będzie miał wkrótce dwóch pracowników, ale w jednej osobie. Nie zazdrościłem mu. Mój (i radcy) zmiennik, znakomity afrykanista, nie stawił się na miejscu, bo musiał pokonać trudną dla niego barierę – egzaminy konsularne. Ja miałem inne wyzwanie. Na początku wakacji 1990 roku musiałem odesłać do kraju żonę, obie córki i kota Gilberta.

Z żoną i dziećmi kłopotu nie było. Ale ten kot!

Przygody kota Gilberta

Z Gilbertem to była naprawdę niesamowita draka. Kot był prezentem na urodziny dla mojej młodszej córki. Pokochaliśmy zwierzaka. Zwłaszcza, że swoim łaciatym, czarno-białym umaszczeniem przypominał nam… polskie krowy. Kot był obywatelem Nigerii i aby wyjechać z kraju ojczystego powinien posiadać swój paszport, świadectwo zdrowia oraz zgodę tamtejszego Ministerstwa Rolnictwa „na eksport”. A także mieć zarezerwowane miejsce w samolocie Lufthansy, gdyż ichnie przepisy dopuszczały tylko dwa czworonogi na pokładzie naraz. Paszport i świadectwo zdrowia załatwiał weterynarz, który – co potem okazało się nieobojętne dla „eksportu” kota – miał swoją klinikę w małym pawilonie położonym dokładnie w połowie drogi pomiędzy ambasadą ZSRR i USA oraz w pobliżu dziesiątek innych ambasad na Victoria Island. Można rzec, że był weterynarzem „dyplomatycznym”.

W dniu wylotu eskortowałem moje panie i kota Gilberta na lotnisko imienia Muhamada Murtali położone w północnej dzielnicy Lagos – Ikeja. Po odprawie biletowej i bagażowej żony oraz dziewcząt ruszyliśmy w stronę kontroli paszportowej. Jako osoba uprzywilejowana mogłem, dzięki mojej legitymacji dyplomatycznej, wejść nawet na pokład samolotu, co zamierzałem uczynić. Kota niosłem w specjalnie kupionej klatce. Dostał pigułkę nasenno-uspokajającą aby łatwiej zniósł podróż. Wszystko zdawało się przebiegać standardowo. Nie doceniłem jednak pomysłowości miejscowych obywateli, a zwłaszcza „ważnych urzędników” lotniska. Na korytarzu wiodącym do przedostatniej przeszkody zastąpił nam drogę wysoki Nigeryjczyk z plakietką informującą cały świat i mnie przy okazji, że na lotnisku to on reprezentuje Jego Ekscelencję Ministra Rolnictwa. Oskarżycielskim ruchem wskazał na klatkę, pytając co to jest? Kot. Kot? A gdzie są dokumenty niezbędne do eksportu zwierzaka?

Machnąłem mu przed nosem teczką z papierami od weterynarza. „OK, chodźmy do biura” – zaprosił nas urzędnik. Poszliśmy cała rodziną i nie ukrywam, że perspektywa płynnego wyeksportowania kota zaczęła się lekko oddalać. Urzędnik skrupulatnie wertował świadectwo zdrowia Gilberta, jego paszport, studiował futro i nos. Wreszcie zmarszczył spocone czoło i orzekł, że to nie są właściwe dokumenty. „Kot nie może wyjechać!” – powiedział kategorycznym tonem. Córki spojrzały na siebie i na mamę i już widziałem jak łzy zaczęły napływać im do oczu. Postanowiłem więc zaatakować frontalnie ale w stylu dyplomatycznym.

„Co jest nie tak z tymi papierami, Sir?” – zapytałem, zerknąwszy mu prosto w oczy. Wiedziałem, że go zmiękczyłem tym „Sir”. Biali w Nigerii lubili się wywyższać, ale ja grałem Polaka z miłującego pokój i Trzeci Świat kraju. Natychmiast, całym sobą stanąłem po stronie urzędnika i postanowiłem pomóc mu w walce z nieuczciwym weterynarzem. Urzędnik wskazał na formularz z Ministerstwa, który w lewym górnym rogu posiadał pieczęć nagłówkową. „Popatrz” – pokazał mi – „to jest kserokopia pieczęci mojego Ministerstwa, a powinien być zielony oryginał. Dokument jest sfałszowany!”

Natychmiast pojąłem, że biedny weterynarz dostał z Ministerstwa kilka druków z oryginalnymi pieczęciami, ale nie chciało mu się wracać po nowe (i płacić tamtejszym urzędnikom bakszysz). No i skserował je, gdy oryginały się kończyły. Trafiło na mnie. Połapałem się też, że sprytny Nigeryjczyk na lotnisku liczył na wywarcie na mnie lekkiej presji zakończonej przyjacielską wymianą podpisanych dokumentów na odpowiednio gruby plik banknotów naira. Oskarżenie było poważne. I należało je odpowiednio poważnie potraktować. Nie było sensu wszczynać sporu, więc szybko zapowiedziałem urzędnikowi, że jestem gotów pomóc przyskrzynić łobuza i oszusta – owego weterynarza.

„Jako dyplomata napiszę w tej sprawie odpowiedni affidavit dla pana, Sir. – zapowiedziałem. „Ale nie tylko. Proszę także o sporządzenie dla mnie zaświadczenia, że przedstawiłem do kontroli eksportu kota fałszywe dokumenty wydane przez nieuczciwego weterynarza, który obsługuje wielu dyplomatów w Lagos, a zwłaszcza dyplomatów amerykańskich, brytyjskich i radzieckich, działając z biura w samym centrum dzielnicy dyplomatycznej. Taki skandal nie może przejść bez echa.” – perorowałem gładko.

Nigeryjczyk słuchał z lekka osłupiały, a ja napinałem łuk jeszcze bardziej. „Oczywiście, zgodnie z pana decyzją, Sir, kot zostanie w Lagos. Co więcej, zamierzam jutro z samego rana przygotować memorandum dla mojego rządu i równolegle wystosować z mojej ambasady notę dyplomatyczną, informującą nigeryjskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych o całej tej sprawie z wnioskiem o ukrócenie tej oszukańczej działalności”.

Nigeryjczyk nie był kretynem. Wyobraził sobie ciąg dalszy kociej afery i wyłapał z mojej kwiecistej przemowy najważniejszą dla siebie informację – ten biały dyplomata nie leciał razem z rodziną i kotem do swojego kraju. Nie da rady szantażować oyibo (człowieka bez skóry) sytuacją bez wyjścia, tak by musiał zaproponować łapówkę. Natychmiast więc zmienił front i zapewnił mnie, że zajmie się sprawą osobiście, bez potrzeby mojego w niej udziału i powiadomi kogo trzeba.

A kot? Kot oczywiście może lecieć! Niech koci obywatel Nigerii zwiedza świat… I przywalił na pozwoleniu na eksport kota odpowiednią, wielką pieczęć. Bum! Pieczęć była baaardzo, baaardzo zielona. Jak flaga narodowa Nigerii.

Wojciech Martynowicz