Izrael w cieniu konfliktu
– Lecisz ze mną do Izraela? – zapytałem koleżankę w pracy, siedzącą dwa krzesełka dalej, która podobnie do mnie wpatrywała się w okno, tęskniąc za światem zewnętrznym, czekając, aż czas pracy dobiegnie końca.
– Pewnie! Kiedy?
Było to ponad 3 lata temu. Robiąc porządki w swoich dokumentach dokopałem się do pokaźnej teczki z przeróżnymi materiałami, jakie zdołałem zebrać będąc w Izraelu. Mapy, przewodniki, wejściówki, bilety lotnicze, autobusowe i tramwajowe. Wszystko na swoim miejscu. Zadumałem się na chwilę i zdecydowałem, że może warto opisać tę przygodę na wypadek gdyby pewnego dnia pamięć zaczęła mnie zawodzić, a zdjęcia przestały wystarczać. Dostałem też zgodę mojej współtowarzyszki podróży, aby opowiedzieć, jak mało brakowało by przypadkiem Jej nie „ustrzelili”. Na wstępie też przepraszam za uproszczoną narrację, ale aż tak wprawiony nie jestem, by pisać relację z podziałem na role. A na domiar złego podkradnę kilka zdjęć Jej autorstwa.
Ale dlaczego?
Izrael był pierwszym krajem Bliskiego Wschodu, jaki odwiedziłem. Swego czasu czytałem mnóstwo książek opowiadających zarówno o samym Izraelu jak i innych krajach tego burzliwego regionu. Postawiłem sobie wtedy cel, że w ciągu najbliższych lat odwiedzę większość znajdujących się tam państw, rozpoczynając podróże właśnie od Izraela. W kolejce przepychał się Iran, o którym pisałem TUTAJ, ale pierwszeństwo otrzymał Izrael.
Przypominam sobie z jaką przyjemnością czytałem wówczas nową na naszym rynku książkę autorstwa Eli Sidi Izrael Oswojony, opisującą ten kraj z punktu widzenia Polki, która zdecydowała się ułożyć sobie tam życie. Jak to zwykle bywa w moim przypadku, po lekturze od razu odnalazłem autorkę na Facebooku i wystosowałem wiadomość z komentarzem oraz podziękowaniem za świetną i przydatną lekturę. A na koniec nawet się zaznajomiliśmy.
Codziennością czytelniczą były pozycje o Mossadzie i jego wręcz niemożliwych wyczynach. Przyswoiłem sobie chyba większość literatury na ten temat, która ukazała się w naszym kraju. Prócz książek oglądałem filmy dokumentalne o nieprzerwanej służbie Szin Bet jak choćby TEN, i te fabularyzowane o Mossadzie. Ten, kto jeszcze nie widział Monachium w reżyserii Stevena Spielberga, niech czym prędzej te braki nadrobi. Moje zafascynowanie izraelskimi służbami specjalnymi – działającymi w ekstremalnie ciężkich warunkach by zapewnić trwanie swojemu krajowi od początku jego istnienia – było i jest ogromne. To się właśnie nazywa mieć dobry PR.
Pewnego dnia, kiedy wszedłem do księgarni i skierowałem się ku wysepce obłożonej bliskowschodnią szpiegowską literaturą, podeszła do mnie pani ekspedientka z zapytaniem, czy może mi coś polecić. Zerknąłem na nią i pokiwałem głową.
– To czytałem, to też, to mam w domu…
– A ta? „Sylvia. Agentka Mossadu”?
– Proszę Pani, co to była za kobieta!
– Hm… no to niestety Panu nie pomogę – odpowiedziała z uśmiechem, a ja wróciłem do swoich poszukiwań.
I skoro już przy Sylvii jesteśmy, to muszę się do czegoś publicznie przyznać. Po lekturze książki, która co prawda jest napisana dość prosto, Sylvia Rafael została moją największą miłością, której nigdy nie było i nie będzie dane mi poznać. Dlaczego? Tutaj zainteresowanych odsyłam do lektury i poznania historii tej niezwykłej kobiety.
Natchniony lekturą, w końcu zyskałem ostateczny powód, by odwiedzić Izrael i w miarę możliwości poznać kraj, który od początku swego istnienia trwa w wewnętrznym rozerwaniu skutkującym ciągłymi konfliktami i wojnami. Chciałem też odwiedzić miejsce, w którym została pochowana Sylvia, by złożyć jej hołd. Nie udało mi się, nad czym ubolewam do dzisiaj.
Przed wyjazdem, na tyle na ile mogłem, zrobiłem rozeznanie w sytuacji na miejscu. W końcu nie jechałem sam, więc odpowiedzialność była pomnożona kilkukrotnie. W tym miejscu trzeba Wam drodzy Czytelnicy wiedzieć, że lipiec 2014 roku był w Izraelu bardzo niespokojny. Był to moment eskalacji konfliktu izraelsko-palestyńskiego, który doczekał się nawet swojej karty na Wikipedii i został uznany za jeden z najkrwawszych w ostatnich latach.
Jednymi z głównych czynników wybuchu konfliktu, o którym piszę, było uprowadzenie, a następnie zamordowanie trzech nastoletnich Izraelczyków. O morderstwo oskarżony został jeden z bojowników Hamasu. Niedługo później na obrzeżach Jerozolimy znalezione zostało ciało 16-letniego Palestyńczyka, którego w odwecie spalono żywcem. Te tragiczne wydarzenia doprowadziły do wrzenia w odwiecznym izraelsko-palestyńskim konflikcie.
Na początku lipca, dwa dni przed naszym przyjazdem, Siły Obronne Izraela, nazywane CaHaLem, rozpoczęły operację Ochronny Brzeg. Wojsko dokonywało nalotów i bombardowań na Strefę Gazy, aż w końcu zdecydowało się na bezpośrednie wejście. W odwecie bojownicy Hamasu odpowiadali ostrzałem rakietowym na terytorium Izraela.
Nikt nie mógł przewidzieć, że takie wydarzenia będą miały miejsce akurat podczas zaplanowanej podróży. Ustalona przez nas trasa nie zakładała pobytu w Strefie Gazy, ale mimo wszystko trzeba mieć świadomość, że Izrael jest wielkości naszego średniego województwa. Dzień przed wylotem, za pośrednictwem formularza, poinformowaliśmy polski MSZ o zaplanowanej przez nas trasie i polecieliśmy.
Gorąco? Sprawdźmy!
Samolot, którym mieliśmy się dostać do Tel Avivu, już na początku złapał opóźnienie. Po wejściu na pokład pilot poinformował pasażerów, że sytuacja na miejscu jest niestabilna, a co za tym idzie – nie ma zgody na start samolotu i nie wiadomo czy w ogóle będzie. Nadal miałem nadzieję, że wszystko się uda, bo byłem dziwnie spokojny o bezpieczeństwo na miejscu. Pewnie padłem ofiarą oczarowania lokalnymi służbami, bo kto inny jak nie wszechpotężny Mossad, o którym tyle czytałem, mógłby nam zapewnić bezpieczeństwo? Tak to działa.
Po ponad godzinie oczekiwania, wpatrywania się w okno i kartkowania książki, która miała mi wystarczyć na cały wyjazd, silniki kolorowego Airbusa A320 obudziły się do życia i samolot zaczął kołować na pas startowy. Przyszła zgoda. Gdy oderwaliśmy się od ziemi byłem pewny, że wszystko przebiegnie pomyślnie. Kiedy po przylocie na lotnisko Ben Guriona w Tel Avivie okazało się, że lecieliśmy ostatnim samolotem jaki wylądował w Izraelu, odetchnąłem z ulgą. Cała reszta została zawrócona w powietrzu.
Na skutek porozumienia pomiędzy Polską i Izraelem wiza nie jest potrzebna. Trzeba co prawda odbyć standardową rozmowę z pogranicznikiem i opowiedzieć o planowanym pobycie, celu i trasie, ale to tyle. Okazało się to formalnością. W innym wypadku mina by mi bardzo zrzedła, gdyby nas nie wpuścili i zostalibyśmy na lotnisku, z którego chwilowo nic nie lata. Na dodatek celnik był tak miły, że nie wbił mi ogromnej niebieskiej pieczątki w paszport, co skutkowałoby wymuszoną i natychmiastową wymianą dokumentu po powrocie, jeśli myślałbym o wyjeździe do jakiegoś kraju arabskiego. W zastępstwie otrzymałem stosowną karteczkę, której pod żadnym pozorem nie mogłem zgubić.
Na miejsce przybyliśmy około godziny 21:00. Jako człowiek sceptyczny nareszcie mogłem się przekonać na własnej skórze, czy jest faktycznie tak gorąco, jak ludzie opowiadają. Gdy opuściliśmy terminal w twarz buchnęła nam duszna para. Czyli jednak jest.
Żeby razem podróżować trzeba być nieźle zgranym. W moim charakterze dominuje raczej losowość działań. Moja kompanka, zwana w dalszej części Głównym Planowym lub Kasią, miała wszystko zaplanowane co do minuty i zapisane w swoim złowrogim notesie. Zastanawiałem się nawet czasem, czy tego zeszyciku nie podebrać i umyślnie nie zgubić. I tak na przykład: o 6:17 musiałem wstawać, bo o 6:41 było śniadanie, a w ogóle to o 7:08 trzeba było wyjść. Do dzisiaj przy każdej możliwej okazji wypominam Jej to tyraństwo, co niezmiennie kwituje „nieprawda!”. Właśnie że prawda. Tak w skrócie wyglądał początek podróży.
Pierwsze wrażenie
Wyjazd był planowany jako maksymalnie tani, stąd też odrzuciliśmy wszelkie udogodnienia i wybieraliśmy najtańsze miejsca do noclegu, najczęściej w wieloosobowym pokoju. Sam Tel Aviv-Jaffa, bo tak brzmi pełna nazwa tego miasta, był zaplanowany na koniec trasy, więc nie pozostało nam nic innego, jak dostać się do hostelu, i następnego dnia, z samego rana, udać się na południe – na pustynię Negev.
Hostel, który wynaleźliśmy, znajdował się w ponoć bardzo artystycznej dzielnicy. Tak gdzieś wyczytałem i powtarzam. Przemierzając nocny Tel Aviv-Jaffa napotykaliśmy na sporą ilość kotów szabrujących śmietniki. Zastanawiałem się, co takiego one w tych śmieciach wynajdują, że są wielkości psów. Serio. Co krok nad naszymi głowami pojawiały się zamontowane w przedziwne sposoby klimatyzatory pracujące pełną parą i ociekające wodą. Pomyślałem, że chyba nie tak sobie wyobrażałem Tel Aviv, ale w zasadzie było mi wszystko jedno. Później gdzieś wyczytałem, że dzielnica, którą przemierzaliśmy należy do tych bardziej artystycznych. Nasz wieczorno-nocny spacer przebiegł spokojnie. Wśród ludzi nie odczuwało się żadnego podwyższonego stanu zagrożenia, jakby to wszystko, o czym czytałem w Polsce, nigdy się nie zdarzyło.
Prawdą jest, że tragiczne wydarzenia jednak miały miejsce w Strefie Gazy, ale tworzenie wrażenia, że Izrael – jako cały kraj – stoi w ogniu jest zwykłym kłamstwem. Tak niestety najczęściej bywa, że kreowany jest obraz przerysowany. Dziś z doświadczenia już wiem, że nasze doniesienia medialne, szczególnie te na gorące tematy, niewiele mają wspólnego z rzeczywistością i już sobie tym nie zawracam głowy. W ostateczności kiwam nią z politowaniem, gdy czytam w Internecie zaciekłe wywody o najazdach i wojnie cywilizacji, bo ktoś widział jakiś filmik na facebooku i już zna przyszłość oraz ma receptę dla ponad pięciuset milionowego kontynentu. Dystans. Tego nam brakuje jak tlenu.
Jedyne co mogło przykuć uwagę podczas spaceru, to dość spora liczba patroli policyjnych. Z drugiej jednak strony nigdy nie byłem w Izraelu w innym czasie, bym mógł zweryfikować czy jest to jakaś anomalia, czy może jednak sytuacja powszednia.
Gdy dotarliśmy do hotelu, zostaliśmy poinformowani, że nasze miejsca (co prawda w wieloosobowym pokoju, ale z klimatyzacją) zostały już zajęte. Przydzielono nam luksusową dwójko-saunę. W środku – 40 stopni. Zero powietrza pomimo otwartych okien. Ale nie w takich warunkach się sypiało! Wystarczyło przetrwać do rana i jak najszybciej zacząć realizować zaplanowaną co do minuty przez Kasię podróż. Trochę się naigrywam, muszę jednak oddać Jej to, że gdyby nie ten plan, to z pewnością nie zobaczyłbym tyle, ile zobaczyłem. Za to jestem wdzięczny i dziękuję, Kasiu!
Budzik, typ F-16
Rano, oczywiście według harmonogramu, gonitwa na dworzec by zdążyć na pociąg do Ber Szeewy, skąd dalej na południe czekał na nas autokar. W Ber Szeewie dworzec autobusowy obstawiony był chyba przez cały garnizon wojska. I znów nie wiem, czy jest to na porządku dziennym czy nie. Przed wejściem na wszystkie dworce, o jakie zahaczyliśmy, trzeba było przejść kontrolę jak na lotnisku, łącznie ze skanowaniem bagażu. Ochrona nie przypominała tej, którą znamy z polskiej rzeczywistości. Kamizelki kuloodporne i broń automatyczna były stałym elementem. W drodze na Negev autobus co chwilę zatrzymywał się przy kolejnych jednostkach wojskowych, w związku z czym liczba podróżujących z nami wojaków systematycznie malała. W trakcie jazdy można było popatrzeć przez okno na nowe izraelskie Merkavy (czołgi), które zmierzały w stronę pustyni. Jeśli miałbym obstawiać, powiedziałbym, że jechały w kierunku Strefy Gazy, ale pewności nie mam.
W Izraelu obowiązkowa służba wojskowa dotyczy zarówno kobiet, jak i mężczyzn. Dziwnie się czułem, patrząc na bardzo młode dziewczyny dźwigające wielkie wojskowe plecaki, nieraz niemal większe od nich samych. Na dodatek, na szyjach tych dziewczyn przewieszone były karabiny. Żołnierze stanowili przynajmniej 90% wszystkich podróżnych w naszym autokarze, i chwilami miało się wrażenie, że w całym Izraelu proporcje „wojskowi-cywile” rozkładają się podobnie. Z początku zabrakło dla nas miejsc siedzących, ale kiedy autokar ruszył, młodzi żołnierze jadący z tyłu pojazdu od razu nas do siebie zawołali i usiedli na tyle ciasno, abyśmy mogli usiąść.
Zmierzaliśmy do Mitzpe Ramon, gdzie po przyjeździe przez dłuższy czas nie spotkaliśmy żywej duszy. Mieliśmy mieszkać na pustyni, więc czym prędzej opuściliśmy miasteczko, kierując się intuicją i znakami, na których widniało bliżej nieokreślone zwierzątko, przyozdobione napisami w języku herbajskim. Te znaki musiały wytyczać słuszną drogę. I tak właśnie trafiliśmy do punktu docelowego.
O dziwo doskonale pamiętam urokliwe miejsce, w którym się zatrzymaliśmy. Takich miejsc po prostu się nie zapomina. Zarówno ze względu na urok jak i fantastycznego właściciela, który od razu po przybyciu zapytał, czy niczego nie potrzebujemy ze sklepu, bo nadchodzi Szabas i wszystko będzie pozamykane.
Hostel nazywał się Silent Arrow, o ile w ogóle można go nazwać hostelem. Był to bardziej kompleks kilkunastoosobowych namiotów, pozbawiony najczęściej jakiejkolwiek elektryczności. Zdarzały się też małe chatki z prądem, ale pozostawały zupełnie poza strefą naszych zainteresowań. Traf chciał, że byliśmy jedynymi turystami i dostaliśmy do użytku cały wojskowy namiot. Wieczorem przyszedł miejscowy Beduin, by dotrzymać nam towarzystwa, i układając się do snu zajął materac w drugim końcu namiotu.
Oprócz namiotów sypialnianych był też namiot dzienny. Bardzo kolorowy, z kanapami, półkami na książki i prowizoryczną kuchnią. Stał się szczególnie urokliwy gdy się ściemniło. Świece i lampiony tworzyły niesamowity nastrój, a w ich blasku można było dostrzec różne żyjątka, które szeregiem zmierzały do części kuchennej na wieczorną herbatę. Dookoła panowała pustynna, głucha cisza, a właściciel kompleksu przyszedł upewnić się, czy wszystko jest w porządku. Odrzekłem, że to naprawdę przepiękne miejsce, co usłyszawszy lekko pochylił się do przodu i z uśmiechem podziękował. A zresztą zobaczcie sami.
Nad ranem jako budzik posłużył mi odrzutowiec F16, który przeleciał dostatecznie nisko, by wszystko dookoła się zatrzęsło, po czym popędził dalej na południe. Spojrzałem w prawo z cichym okrzykiem – słyszałaś?! Ale nie słyszała. Spała jak kamień. Do dziś nie wiem jak to możliwe.
Gdy dzień już zaczął się na dobre, poszliśmy pozwiedzać okolicę i zahaczyć o informację turystyczną, która mieściła się w miasteczku. Uzbrojeni w plecak pełen bukłaków wody z dodatkiem magnezu, oraz czapki i chusty usłyszeliśmy od Pani w informacji, że zaleca nam powrót, gdyż jest zbyt gorąco na wycieczki po pustyni. Czuliśmy się dobrze, wody mieliśmy pod dostatkiem i ostatecznie, nie posłuchawszy tej rady, wyruszyliśmy na szlak.
Temperatura może i dochodziła do pięćdziesięciu stopni, ale wilgotność powietrza była na tyle niska, że nie odczuwało się jej.
Nigdy nie sądziłem, że pustynia może być taka… przepiękna. Szczególnie taka, na której znajduje się krater o głębokości 300 metrów. A o zachodzie słońca to w ogóle magia!
Maszerując wzdłuż tego cudu natury, natykaliśmy się na mix różnych rzeczy. W jednym miejscu, okupując pobliski parking, wylegiwały się i wygrzewały na słońcu koziorożce z dostojnymi i potężnymi rogami. Kawałek dalej widniały luksusowe apartamenty z basenami lśniącymi błękitną wodą, do której chciało się natychmiast wskoczyć, a pod nogami w piasku można było znaleźć łuski po nabojach będące małym dowodem na burzliwą historię tego regionu.
Pustynia jest piękna i urokliwa, ale tylko na chwilę. Kto sobie wyobraża wstawać codziennie na końcu świata i być otoczonym jedynie przez piasek i kamienie? Ja na pewno nie. Negev zaliczona. Po dwóch dniach zwiedzania okolicy pożegnaliśmy się z właścicielem Silent Arrow, zarzuciliśmy plecaki i wyruszyliśmy w stronę Zachodniego Brzegu Jordanu.
Krótka przerwa
Odkąd pamiętam, chciałem zobaczyć Morze Martwe. I bardzo się cieszę, że mi się to udało, ponieważ wysycha ono w zastraszająco szybkim tempie. W drodze do malowniczego kibucu En Gedi, położonego nad tymże słonym jeziorem, zrobiliśmy sobie przystanek w Masadzie. Masada – niegdyś – starożytna żydowska twierdza. Dziś – jedynie pozostałości, ale położone nadal w bardzo malowniczym miejscu. Jej murów chronią kilkusetmetrowe zbocza, z których rozciąga się przepiękny widok.
Masada dla Izraelczyków jest ważnym symbolem. Symbolem heroicznej walki, którą niegdyś stoczono z Rzymianami. Dzisiaj na ruinach Masady przysięgę składają żołnierze.
Kiedy wysiedliśmy z autobusu, od razu ruszyliśmy w dość długi marsz, który miał nas doprowadzić do kolejki jadącej na szczyt, do twierdzy. Słońce grzało niemiłosiernie. Po kilku dniach da się już do tego przyzwyczaić. Podczas marszu mijaliśmy ludzi, spośród których niektórzy zerkali na nas z lekkim zdziwieniem. Ale przecież my wyglądaliśmy zwyczajnie, więc niewzruszenie szliśmy dalej. Później się okazało, że wszyscy, poza nami, zostawili bagaże na dole, zamieniając je na wachlarze i butelki wody. Tylko nie my.
Już z daleka widziałem maszt z powiewającą izraelską flagą. Świetnie się złożyło, bo akurat miałem na sobie swoją wyjazdowo-bocianią koszulkę, zatem byłem gotów uwiecznić się na zdjęciu. Musiałem się tam trochę nastać, by w końcu powiał jakikolwiek wiatr i ożywił znajdujące się nad moją głową biało-niebieskie płótno.
W Masadzie była możliwość by przysiąść i chwilę odsapnąć. Znajduje się tam przyjemne miejsce, dostatecznie zacienione, w którym można przycupnąć i na przykład postudiować ukochany plan wędrówki, ustalając jej kolejne kroki… Tak jak poniżej. Widzicie tę radość?
Nie znam dokładnej historii Masady, by opowiadać ją ze szczegółami. Dla nas była tylko przystankiem do En Gedi. Niemniej jednak zobaczyć warto. Piękne miejsce, w którym czuć historię.
Hebron?
Na recepcji kibucu En Gedi powitał nas uśmiechnięty chłopak, za plecami którego widniał jaskrawy wyświetlacz termometru bijący po oczach czerwoną liczbą 48. Otrzymaliśmy przydziałowe kluczyki do pokojów i umówiliśmy się na zbiórkę za 30 minut, ponieważ tym razem Kasia miała pokój ze współlokatorkami, a ja ze współlokatorami. Tak było taniej.
W trakcie tradycyjnej odprawy na recepcji traktującej o okolicznych atrakcjach, zostaliśmy zapytani czy czujemy się bezpiecznie, bo ostatnio trochę się dzieje. Wszystko było w porządku, ale dla spokoju ducha recepcjonista poinformował nas, że wszystko co złe dzieje się daleko od naszego położenia. Niezmienną zasadą jest to, że zawsze dostaje się mapę. Na naszej były zaznaczone wszystkie możliwe do pokonania szlaki. En Gedi było chyba najbardziej malowniczym miejscem w Izraelu, do którego dotarliśmy. Pomimo tego, że to wciąż pustynia, w En Gedi mieści się fantastyczny park narodowy. Szkoda było czasu na gadanie, wszystko rozpoznamy w boju.
W końcu stanęliśmy przed wyborem czy iść w prawo na krótszą, ale przygotowaną ścieżkę turystyczną, czy może jednak w lewo na dwa razy dłuższą, ale mniej przyjazną trasę. Poszliśmy na dwie.
Część turystyczna była całkiem przyjemna, jednak biegające dzieci i wachlujący się ludzie dookoła uporczywie psuli urok tego miejsca i nie zanosiło się na to, że przestaną. Druga trasa była zdecydowanie lepsza. Ludzi jak na lekarstwo, a przez znaczną cześć jej długości szło się strumieniem zimnej i przejrzystej wody. Krajobraz nierzadko przypominał widoki z Gwiezdnych Wojen. Warto było się pomęczyć. Szlak otaczały przepiękne wodospady, a na koniec przywitała nas mała oaza, w której można było się wykąpać.
Późnym popołudniem wybraliśmy się nad Morze Martwe. Jakież to było dla mnie rozczarowanie. Dostęp do wody możliwy był na odcinku około dwudziestu metrów po pokonaniu straszliwie „bolesnych” kamieni. Wyświetlacz umieszczony na jakiejś budce informował, że można się popluskać w wodzie mającej 42 stopnie. Jej oleistość i temperatura sprawiła, że czułem się jak frytka w garnku pełnym gorącego oleju. Naprawdę nic specjalnego. Po kilku minutach rozsiedliśmy się na ławce obserwując okolicę. Zaczynało się ściemniać, kiedy w pewnym momencie usłyszeliśmy nawoływania:
– Hebron? Hebron?
Nie wiedziałem czy chodzi o miasto o nazwie Hebron, leżące nieopodal, czy może jednak o to, czy mówimy po hebrajsku – No. English. – odpowiedziałem odwracając głowę.
– Come. Come. – odrzekł tubylec przywołując nas gestem ręki.
Usiedliśmy razem z nim. Był znakomicie przygotowany na każdą okazję. Mężczyzna wyjął z samochodu przenośną kuchenkę z garnuszkiem na wodę, rozstawił gigantyczną sziszę i zaczął nam serwować herbatę.
Gospodarzem wieczoru był około 45 letni Jordańczyk, niedźwiedziej postury, który jak sam przyznał nie mówi dobrze po angielsku, ale za to wszystko rozumie. Niestety zdjęcia robiliśmy telefonem komórkowym i bezpowrotnie przepadły. A szkoda.
Nastał zmierzch. Nadal siedzieliśmy z naszym kompanem popijając herbatę i pociągając z sziszy. Zapytałem go skąd pochodzi i co tutaj właściwie robi. Odpowiedział, że na co dzień mieszka w Jerozolimie, ale czasem przyjeżdża do En Gedi rozsiadając się na brzegu, w towarzystwie gorącej herbaty wpatrując się w mieniące się światełka po drugiej stronie. Na Jordanię. Tak odpoczywał. Twierdził, że – jak dla niego – w Jerozolimie panuje zbyt duży zgiełk, a i nastroje nie są dobre z powodu zaostrzenia konfliktu. Chciał nas zabrać do siebie, ale się wykręciliśmy. Postanowiliśmy trzymać się pierwotnego planu. Jerozolima była w planach, ale dopiero dnia kolejnego. Wieczór z naszym nowym kolegą zakończyliśmy na oglądaniu filmików na youtubie, które serwował nam obficie, puszczając coraz to nowe popkulturowe piosenki okupujące wówczas wszystkie radiowe top listy.
Na pożegnanie otrzymaliśmy numer telefonu i informację, że gdy tylko będziemy w Jerozolimie, to śmiało możemy dzwonić, a on już się resztą zajmie. Skończyliśmy herbatę, grzecznie się pożegnaliśmy i udaliśmy się do pokojów na zasłużony odpoczynek.
To właśnie kontakty z miejscowymi nadają uroku podróżom. To one najwięcej wnoszą i je się najlepiej pamięta. Kasia, wtedy fotograf amator, dziś już profesjonalny, zawsze gdy ogląda moje zdjęcia z podróży, za każdym razem mnie strofuje słowami: „Ludzi rób! To jest najciekawsze, a nie widoczki!” i na nic pozostaje moje wytłumaczenie, że jestem wirtuozem krajobrazów. Nie wierzy. Wyobrażacie sobie drodzy Czytelnicy, że ze 143 zdjęć, jakie umieściłem w swoim facebookowym albumie z Iranu, żadnego nie polubiła, nawet pomimo moich gróźb? Tak było!
A poważnie, z tym stwierdzeniem, że ludzie są najciekawsi, to się w pełni zgadzam. W Izraelu poznaliśmy jeszcze jednego człowieka, którego wspominam do dzisiaj, ale o nim – już niedługo.
Wpuszczony w kanał
Lokalsi w En Gedi twierdzili, że do Jerozolimy można dostać się autobusem i wskazywali nam palcem odpowiedni przystanek. Na tym przystanku spędziliśmy dobre 40 minut, a na drodze niezmiennie trwała pustka. Prócz nas i jednego chłopaka nie było nikogo. Po kolejnych kilku minutach oczekiwania pojawił się biały autokar, pozbawiony jakiegokolwiek oznakowania i chociażby tablicy z celem swojej podróży. Kierowca zatrzymał się powoli otwierając drzwi, a ze środka dobiegała głośna arabska muzyka.
– Jerusalem? – zapytałem.
– Yeees! – odrzekł z uśmiechem.
I kiedy już chciałem poprosić o dwa bilety krzyknął – Okeeej, no money! – i kazał się rozgościć w środku. W czasie jazdy, kiedy widział, że ktoś stoi na poboczu zatrzymywał się zgarniając coraz to nowych pasażerów. Od nikogo nie inkasował za przejazd. Zamiast tego podkręcił muzykę jeszcze głośniej podśpiewując i kołysząc się w trakcie jazdy. Bezinteresowność jednak istnieje.
Jerozolima jest wyznaniowym miszmaszem. Kościoły, synagogi i meczety. Wszystko obok siebie. Po ulicach spacerował przekrój całego społeczeństwa. Od kobiet w burkach po ortodoksyjnych chasydów. Wystarczyło, że wyszliśmy na ulicę, a już co drugi samochód trąbił na nas wyrażając wolę podwózki. Tak złapaliśmy transport do samego hostelu. Kierowca niczego w zamian od nas nie chciał. Co innego dzieciaki, które chętnie oferują doprowadzenie z punktu A do punktu B. W tym wypadku trzeba się przygotować finansowo, bo zawsze będzie mało. Mieliśmy jedną taką sytuację, ale tym skutecznie zajęła się Kasia.
Hostel, w którym się zatrzymaliśmy, był najtańszym podczas całej podróży i dało się to odczuć. Czego jednak wymagać, gdy płaci się trzydzieści złotych za dobę. Pod względem lokalizacji nie mieliśmy na co narzekać. Samo centrum przy jerozolimskim starym mieście. Kiedy się zameldowaliśmy i przygotowywaliśmy do wyjścia, znalazłem stronę internetową, na której można było przeczytać relację o bieżących wydarzeniach w Izraelu. CaHaL bombardował Strefę Gazy gotując się do wejścia. Hamas intensyfikował ostrzał rakietowy, który przy wykorzystywanych środkach przez izraelską armię był nieporównywalnie mniejszy. W tak wielokulturowym mieście jak Jerozolima napięcie wyczuwało się w powietrzu.
Z Polski, od rodziny i znajomych przychodziły wiadomości z zapytaniami czy wszystko jest w porządku, ale my konsekwentnie omijaliśmy obszary podwyższonego ryzyka szerokim łukiem. Po zmroku odpuszczaliśmy sobie spacery po zawiłych uliczkach starego miasta, które pustoszało w ułamku sekundy. Lepiej nie kusić losu. Pierwszego dnia zrobiliśmy tylko małe zakupy, ale kolejne były już zaplanowane co do minuty. Następny dzień rozpoczął się o 6:13, a moje naśmiewanie się z harmonogramu doczekało się odpowiedzi.
„Teraz idziemy do miasta Dawida!” – zakomunikował Główny Planowy. „W porządku…” pomyślałem, nie pytając co to za miasto. Założyłem długie spodnie, adidasy i ruszyliśmy. Dopiero kiedy schodziliśmy pod ziemię i moim oczom ukazała się dalsza część trasy, prowadząca przez wodę sięgającą do pasa, zwróciłem się do Naczelnego Planowego:
– Dlaczego mi nie powiedziałaś, że to podziemna trasa w dodatku przez wodę? Inaczej bym się ubrał.
– Już Ci tak nie jest wesoło, co?
I tak zostałem wpuszczony w kanał. Dosłownie. Nie narzekam wprawdzie, bo i tak było fajnie. W tym samym czasie na wycieczkę udała się klasa jednej z izraelskich szkół. Przeciskaliśmy się między szczelinami, pośród śpiewających przez pół drogi dzieciaków, trzymających nas za ręce. Naprawdę gorąco polecam tę atrakcję. Nawet mokre długie spodnie nie są problemem, gdy na zewnątrz panuje temperatura 40 stopni. Dzień zwieńczyliśmy lokalną herbatą i smoczymi owocami, pijąc i zajadając je na dachu naszego hostelu, z którego rozpościerał się piękny widok na Jerozolimę. Owoców o tak niesamowitym kolorze w Polsce niestety nie znalazłem, nad czym ubolewam. Były pyszne.
Gdybym pisał książkę, podrozdział o Jerozolimie byłby o wiele dłuższy niż ten tutaj, bo nie sposób wszystko zmieścić w relacji, którą się zaplanowało na rozsądną liczbę stron. Góra Oliwna, zakamarki Jerozolimy, ciekawscy taksówkarze, rozmowy z miejscowymi. Ileż tego było pomimo tak krótkiego pobytu. O czym muszę jeszcze wspomnieć, to stare miasto i cały zgiełk tam panujący.
W mojej naturze leży to, że uwielbiam orientalny klimat. Czuję się w nim jak rybka w wodzie. Dookoła tętni życie i czuć ten niepowtarzalny charakter. Wspaniała sprawa. Stacje drogi krzyżowej na starym mieście znajdują się właśnie wśród takiego zgiełku. Dookoła, szczelnie poustawiane stragany oferują dosłownie wszystko. Ubrania, przyprawy, owoce, słodycze, upominki. Kucharze w knajpkach gotują na oczach klientów, dzieci pomagają rodzicom w ich interesach. Sprzedawcy na każdym kroku dyskutują i namawiają turystów do zakupu swoich towarów. Nas również to nie ominęło.
Podczas przechadzki przystanęliśmy na moment przy jednym z ubraniowych straganów. Nagle, jak spod ziemi, wyrósł przed nami sprzedawca, pytając skąd jesteśmy. Na wieść o tym, że z Polski, odrzekł, że ma trzy rodzaje cen. Pierwsza – najwyższa, zaznaczył to ruchem dłoni nad głową – dla Amerykanów. Druga – trochę niższa, machając ręką na poziomie klatki piersiowej – dla Niemców. I w końcu trzecia – najniższa, schylając się i zaznaczając pułap na wysokości piszczeli – dla Polaków. Kwitując wszystko – Ja wiem, jak u was jest. Pewnie mówił tak wszystkim turystom jako wstęp do negocjacji, ale i tak przyprawił nas o uśmiech na twarzy.
Upatrzyłem arafatkę, którą musiałem mieć. Sprzedawca odpuścił mi dość szybko z negocjacjami. Pomyślałem sobie później, że chyba nie poszło mi najlepiej i sporo przepłaciłem. Ale niech będzie! O wiele dłużej trwała dyskusja z Kasią odnośnie ręcznie szytej, tradycyjnej, jedwabnej bluzeczki. A to szekla więcej, a to mniej, a to już odchodzimy, bo cena za wysoka. I znów za chwilę wracamy. Stałem i podziwiałem ten dialog zakończony sukcesem. Tak, Jej poszło o wiele lepiej i o ile pamiętam, zapłaciła o wiele mniej niż ja za chustę. Skoro jeśli już przy Jerozolimie jesteśmy…
Najlepsza kawa w Jerusalem
Tak się chyba utarło, że jeśli piszę relację to każdemu większemu miejscu poświęcam jeden wątek. W tym przypadku robię wyjątek, bo pomimo że to wciąż opowieść o Jerozolimie, to Abu Omar, właściciel kawiarni Al Mufti Espresso Cafe, z szacunku, zasłużył na osobny podrozdział.
Jestem zdeklarowanym herbaciarzem i kawę pijam rzadko, ale kiedy spacerowaliśmy po starym mieście, moją uwagę przykuł napis „Najlepsza kawa w Jerusalem”. Stwierdziliśmy zgodnie, że wejdziemy do tej małej knajpki i sprawdzimy prawdziwość tych słów. W środku przywitał nas właściciel. Starszy, uśmiechnięty Palestyńczyk, który pomiędzy obsługiwaniem klientów i robieniem kawy, zajmował się swoją małą wnuczką rysującą coś na kartce przy jednym ze stolików.
Usiedliśmy w kącie. Pod szkłem zabezpieczającym blat stołu powkładane były banknoty z różnych zakątków świata. Odnalazły się także nasze złotówki. Właściciel w tym czasie zajmował się wnuczką spoglądając w mały telewizor podwieszony pod sufitem. Trwała relacja z bombardowań Strefy Gazy. Odszedł na chwilę od dziewczynki i usiadł przy innym stoliku, ściskając w rękach subhę, nazywaną potocznie muzułmańskim różańcem. Patrzył w telewizor i po cichu się modlił. Dostrzegł chyba moje spojrzenie, bo kiedy wychodziliśmy zapytał skąd jesteśmy. Odrzekliśmy, że z Polski – co usłyszawszy, rozpromienił się. – I love polish people. – odrzekł. Przedstawiliśmy się sobie i zaczęliśmy rozmawiać.
Miał na imię Omar. Na wstępie zapytał jak nam się podoba w Jerozolimie i czy długo zamierzamy tutaj zostać. Jerozolima była zaplanowana na dwa dni, więc nie był to jakiś powalający okres czasu. Zaproponował na przyszłość, że może specjalnie dla nas załatwić wynajem pokoiku nad jego kawiarnią za symboliczną kwotę na cały miesiąc. Naturalnie jeśli mielibyśmy ochotę. Opowiadał z żalem w głosie, wskazując wzrokiem na telewizor, że sytuacja Palestyńczyków w Izraelu jest bardzo zła. Był święcie przekonany, że to niemożliwe by Palestyńczycy zamordowali izraelskich nastolatków. Oczywiście, w takich sytuacjach punkt widzenia zależy od pozycji, jaką aktualnie zajmujemy. Każdy walczy o swoje. To naturalne.
Streścił historię swojego życia. Przeżył wszystkie izraelsko-arabskie wojny. Był nieco zaskoczony gdy podczas jego opowieści dopowiadałem lata, w których dana wojna miała miejsce. Kiwał głową na znak zgody i kontynuował opowieść. Kiedy rozmawia o tym z Polakami ma poczucie, że ze względu na naszą historię doskonale rozumiemy, o co mu chodzi i co czuje. I to właśnie z tego powodu nasz naród lubi najbardziej. Jak powiedział – Polacy mają serca i z wami można normalnie porozmawiać. Opowiadał też, że ma bardzo dużą rodzinę, ale pracuje non stop, by mieć co im przekazać, aby nie popadli w złe towarzystwo. Widać było, że podchodzi do tego bardzo honorowo. Skwitował wszystko stwierdzeniem, że nie jest ważne, kto jakiego jest wyznania, bo liczy się tylko człowiek oraz to, czy jest dobry. Cieszył się, że nas poznał, a my zanotowaliśmy na przyszłość jego adres.
To, z jakim przejęciem o tym wszystkim mówił, pamiętam do dzisiaj, co chyba najlepiej świadczy o emocjonalności jego zwierzeń. Pod koniec rozmowy zaserwował nam kawę, którą, jak twierdził, uwielbiają Polacy i Rosjanie, bo dla reszty jest za mocna. Nie chciał za nią zapłaty, a na odchodne wręczył nam jeszcze po butelce zimnej wody. Z tak świetnym człowiekiem musieliśmy sobie zrobić zdjęcie.
Omar, jeśli kiedykolwiek dotrze do Ciebie ten tekst, bo nie takie cuda już się na tym świecie zdarzały, wiedz, że jesteś fantastycznym człowiekiem i że kiedy tylko mam okazję, wspominam Twoją szlachetną osobę. Dziękuję!
Gdy jestem przy temacie skomplikowanych izraelsko-palestyńskich relacji, przychodzi mi na myśl to, o czym pisze mój ulubiony izraelski pisarz, Amos Oz. Od dawna postuluje on zawarcie pokoju między zwaśnionymi stronami. W swojej krótkiej książce Jak uleczyć fanatyka, którą z czystym sumieniem polecam wszystkim, pisze:
Słowo „kompromis” ma w Europie fatalną reputację. Szczególnie wśród młodych idealistów, którzy zawsze uznają kompromis za oportunizm, za coś nieuczciwego, podstępnego i podejrzanego, za przejaw braku integralności. Nie w moim słowniku. Dla mnie słowo „kompromis” znaczy życie. A przeciwieństwem kompromisu nie jest idealizm czy poświęcenie, lecz fanatyzm i śmierć.
Potrzebujemy kompromisu. Kompromisu, nie kapitulacji. Kompromis oznacza, że ani Palestyńczycy, ani Żydzi izraelscy nie powinni nigdy padać na kolana. Dziś wieczór zamierzam mówić o naturze kompromisu, jednak na samym początku chcę zaznaczyć, że ten kompromis będzie piekielnie bolesny. Ponieważ obydwa narody kochają ten kraj, ponieważ tu tkwią odmienne, ale głębokie historyczne i emocjonalne korzenie zarówno izraelskich Żydów, jak i palestyńskich Arabów. Jednym z elementów tej tragedii, jednym z nieco paradoksalnych aspektów jest fakt, że wielu izraelskich Żydów nie zdaje sobie sprawy, jak głęboka emocjonalna więź łączy Palestyńczyków z tą ziemią. Z kolei wielu Palestyńczyków nie rozumie, jak silnie Żydzi są z nią związani.
Jednak to zrozumienie następuje i dla obu narodów jest bolesnym procesem. Ta droga będzie wybrukowana obróconymi wniwecz marzeniami, straconymi złudzeniami, zawiedzionymi nadziejami i napuszonymi hasłami z przeszłości po obu stronach.
Jest to prawda uniwersalna. Nie dotyczy tylko konfliktu pomiędzy Izraelczykami a Palestyńczykami. U nas, w Polsce również mamy sytuację patową. Chciałbym aby decydenci wzięli sobie do serca twórczość Amosa Oza, ale to jak wołanie na puszczy. Niestety.
Pssst, śpisz? Wstawaj!
Po odwiedzeniu środku kraju nadszedł czas na północ i wybrzeże. Hajfa. Kolejny punkt na naszej trasie. Miejsce, które wykorzystało moje gapiostwo i zafundowało mi początek okrutnych cierpień oraz w pewnym momencie wprowadziło w niezłą konsternację.
Wybrzeża zwykle bywają mniej ciekawe i bardziej rekreacyjne. Główny Planista już wiedział co możemy tam zobaczyć i z marszu, po zameldowaniu, ruszyliśmy do przepięknych Ogrodów Bahaitów. Jeśli dobrze pamiętam: można się do nich dostać tylko w wyznaczonych godzinach. Załapaliśmy się akurat na wycieczkę i przewodnik prowadzący grupę opowiadał całą historię tego miejsca oraz religii. Trzeba przyznać, że widoki były nieziemskie. Przypadkowo trafiliśmy jeszcze na jakąś uroczystą ceremonię ślubną. Tak, to zdjęcie to mój widoczek. Ładny, prawda?
Po dawce wiedzy odnośnie Bahaitów udaliśmy się na plażę, na której zaczęły się moje katusze. Przez przypadek przysnąłem na słońcu bez żadnego filtru na nogach. Słońcu, które grzało niemiłosiernym ogniem, nie zajęło to wiele czasu. Po 20 minutach, kiedy ocknąłem się z gapiostwa, poczułem lekkie pieczenie i już wiedziałem, że właśnie urządziłem się na amen i że cierpienie już nadciąga. Jeszcze wtedy udawałem twardziela upierając się, że przecież nic się nie stało.
Hostel, do którego trafiliśmy tym razem, miał swój ogród, gdzie można było w spokoju wieczorem posiedzieć i napić się zarówno herbaty, jak i piwa. Był to hostel chyba o najwyższym standardzie, jaki nam się trafił. Z jednym „ale”. No właśnie…
W pokoju przypadło nam piętrowe łóżko. Kasia ułożyła się na górze, ja na dole. Przed nami były dwa noclegi. Oprócz nas, pierwszej nocy, były jeszcze cztery dziewczyny. Trzy przyjechały razem, jedna osobno. Ta, która była sama, sprawiała wrażenie dość specyficznej. Siedziała cicho w rogu na swoim łóżku nic do nikogo nie mówiąc. Jedyne dźwięki, jakie dochodziły z jej ust, to jakieś szeptanie pod nosem. Trochę to było niepokojące. Kiedy na drugą noc zostaliśmy tylko my i ona, pod naszą nieobecność przeniosła się na inne łóżko, bliżej nas.
Nad ranem obudził mnie szept dochodzący z góry: psst, śpisz? Tomek? Wstawaj! Kiedy otworzyłem oko, zobaczyłem wychylającą się głowę Kasi: Popatrz na tę dziewczynę, ona jest chyba opętana, zachowuje się tak już od dłuższego czasu.
Zerknąłem na łóżko, na którym leżała i mnie zatkało. Scena jak z egzorcyzmów Emily Rose. Snu to nie przypominało w żadnym calu. Dziewczyna wyglądała jakby ze sobą walczyła. Co chwilę siadała, kołysała się, zarzucała nogi na ścianę, po czym znów się kładła. Przy tym wydawała z siebie naprawdę upiorne dźwięki bardzo niskim tembrem głosu i sprawiała wrażenie, jakby się ze sobą kłóciła. Po tej sekwencji znów zaczęła modlić się szeptem, ściskając różaniec. Nigdy nie miałem do czynienia z tak przedziwną sytuacją i nie wiedziałem jak się zachować. Bo co można zrobić? Leżeliśmy dalej ukradkiem obserwując jej poczynania. Kiedy rano się uspokoiła, zostałem poinformowany przez Kasię, że nie mogę iść się myć, bo ona z nią sama nie zostanie. Popakowaliśmy rzeczy i wymeldowaliśmy się z hostelu informując na recepcji o zaistniałej sytuacji i dzieląc się spostrzeżeniem, że może dziewczyna jest na coś chora i by mieli to na uwadze. To się nam współlokatorka trafiła pod koniec wyjazdu. Szalona, ale nie bardziej niż konflikt izraelsko-palestyński na Ziemi Świętej.
W pełnym rynsztunku udaliśmy się na dworzec. Jako że do pociągu były jeszcze trzy godziny oczekiwania, poszliśmy na nieopodal położoną plażę. Nie, już się nie opalałem. Ledwo chodziłem, a kiedy wsiedliśmy do pociągu, w którym było z 15 stopni, aż łzy podchodziły mi do oczu. Przed nami był ostatni punkt. Tel Aviv-Jaffa. W drogę!
A gdy wyją syreny…
Tam gdzie rozpoczęliśmy podróż, tam ją kończymy. Różnica była tylko taka, że na początku mogłem normalnie chodzić, a teraz już nie za bardzo… W hostelu znów porozrzucało nas po różnych pokojach. W swoim miałem chyba 5 współlokatorów, którzy usilnie nastawiali klimatyzację na 15 stopni. Na dworze był skwar, a w środku lodówka. To już chyba taka izraelska tradycja, że klimatyzatory pracują w granicach swojej wytrzymałości.
Mieliśmy się spotkać za dwadzieścia minut na ustalonej zbiórce. Kiedy leżałem na łóżku, zza okna zaczęło dobiegać wycie syren. Nie wiedziałem o co dokładnie chodzi. Leżący na łóżku obok, do tej pory milczący żołnierz wytłumaczył, że to alarm przeciwrakietowy i prawdopodobnie Hamas wystrzelił rakietę w kierunku Tel Avivu. Ja, wierzący w izraelską myśl techniczną, a dokładnie tarczę antyrakietową Iron Dome, nasłuchiwałem, czy nastąpi zestrzelenie owego lecącego pocisku. Chwilę później nastąpił głuchy huk, po czym syreny ucichły. Niestety nie udokumentowałem tego wszystkiego na filmie, ale w Internecie jest sporo materiałów pokazujących to, o czym piszę. Chociażby tutaj:
Po tej sytuacji spotkaliśmy się w recepcji i ruszyliśmy na miasto. W Tel Avivie zrobiliśmy najdłuższą pieszą trasę. Jak później policzyliśmy, wynosiła ponad dwadzieścia pięć kilometrów. Nie otrzymałem żadnej taryfy ulgowej ze względu na moje popalone nogi. Nie było miękkiej gry. Szliśmy mijając nowoczesność, klasyczne żydowskie dzielnice, część arabską i wybrzeże portowe. Bo to bardzo różnorodne miasto. W środku dnia nie spotykaliśmy wielu ludzi. Życie zaczynało się dopiero wieczorem, gdy temperatura pozwalała na normalne funkcjonowanie. Mieszkańcy miasta zapełniali tłumnie przybrzeżne puby i restauracje. Na plaży odbywały się regularne mecze piłki siatkowej. Życie zatętniło dopiero nocą.
To właśnie w tym mieście pierwszy premier Izraela, Dawid Ben Gurion, ogłosił deklarację niepodległości Izraela. Podczas spaceru odwiedziliśmy jego dom. Dziś jest to atrakcja dla turystów. Pomimo, że stolicą Izraela jest Jerozolima, to właśnie w Tel Avivie znajduje się większość przedstawicielstw dyplomatycznych.
Nasze zwiedzanie zostało przerwane przez kolejny rakietowy alarm. Tym razem byliśmy na zewnątrz i mogliśmy obserwować jak zachowują się mieszkańcy miasta. Niektórzy biegiem ukrywali się w pobliskich budynkach. Inni natomiast spacerowym krokiem usuwali się z ulicy. Pomyślałem sobie wtedy, że większość jest już raczej przyzwyczajona do takiego stanu rzeczy i traktuje to jako dodatkową porę roku. Może dziwne porównanie, ale dobrze oddające rzeczywistość.
Stojąc na klatce jednego z budynków znów nasłuchiwaliśmy zestrzelenia. Po raz kolejny, gdzieś wysoko na niebie, dały o sobie znać głuche odgłosy wybuchów, a syreny ucichły sygnalizując wszystkim, że zagrożenie zostało zażegnane. Alarmy w mieście były dość częste i w jednym przypadku zaskoczyły nas także na plaży. Wtedy odczuliśmy to najbardziej.
Kiedy przesiadywałem na piasku, a Kasia wybrała się do wody, syreny zawyły znów. Nie było nawet szans, by w krótkim czasie znaleźć schronienie. Nad głową usłyszeliśmy potężny huk, a chwilę później, dwieście metrów dalej, przy linii brzegu rozległ się niewielki wybuch. Był to pewnie odłamek z zestrzelonej rakiety, bo inaczej tego wytłumaczyć się nie da. O mało co, a kąpiel Kasi skończyłaby się tragicznie.
Po tym wydarzeniu odechciało nam się plażowania. Leniwy i piekielnie gorący w dzień Tel Aviv nie wywarł na mnie wielkiego wrażenia. Co innego nocą.
Czas wyjazdu dobiegał końca. Udaliśmy się na bazar, by przed powrotem dobrze się zaopatrzyć. Kiedy mam więcej wolnego czasu lubię gotować, stąd też nakupowałem przypraw za spore jak dla mnie pieniądze. Wydałem przynajmniej czterysta złotych, kupując wszystkiego na zapas, by mieć czym obdzielić znajomych. I jeszcze mnie naciągnęli. Kiedy mówiłem, że już dość, sprzedawca sypał w worek jeszcze więcej. Niech będzie. Kiedy pozbyłem się już wszystkiego, co miałem w portfelu, handlarz zawołał mnie do siebie, dając spod lady lekko zakurzony pojemnik, na którym widniała etykietka z narysowanymi papryczkami. On sam poinformował mnie, że to w gratisie i żebym sobie to schował.
Niezbyt ufny ze mnie człowiek. Na co dzień kieruję się zasadą ograniczonego zaufania. Pojemnika nie schowałem do plecaka. Zostawiłem go gdzieś po drodze. Kasia sobie ze mnie lekko drwiła, ale ja w razie czego nie zamierzałem się tłumaczyć celnikom co to jest i skąd to w ogóle mam. Bo do Izraela jest się o wiele łatwiej dostać, niż z niego wydostać.
Obładowani, ze szczelnie zapakowanymi plecakami obraliśmy kierunek na lotnisko Ben Guriona. Na miejscu odbyliśmy trzy rozmowy bezpieczeństwa, a na koniec jeszcze nas skierowano do kolejki na szczegółowe przeszukanie bagażu łącznie z testem na obecność ładunków wybuchowych. Kiedy wyładowałem wszystko co miałem w bagażu, Pani, która mnie odprawiała, poinformowała mnie, że jednej z przypraw zabrać ze sobą nie mogę na pokład, ponieważ zawiera w sobie oliwę i jest zakazana. Tym sposobem kilkadziesiąt złotych zostało na lotnisku. Nie zamierzałem się kłócić. Chciałem już skończyć te wszystkie procedury i znaleźć się w samolocie.
Po wylądowaniu na lotnisku Chopina w Warszawie dowiedzieliśmy się, że samolot, którym lecieliśmy, był ostatnim jaki wystartował z Izraela. Niedaleko lotniska spadła rakieta i wszystkie loty zostały odwołane. Tak jak podróż się zaczęła, tak się i skończyła. Historia zatoczyła krąg. Na szczęście pomyślnie dla nas.
Kończąc
Do dzisiaj czuję wielki niedosyt po tej wyprawie. Kilkanaście dni to niewystarczający czas, by zwiedzić jakikolwiek kraj. Ciągły pośpiech. Nawet nie zdążyłem kupić koszulki Mossadu, czego nie mogę sobie wybaczyć do dnia dzisiejszego. Wyjazd przebiegł spokojnie, ale może to też zasługa tego, że nie pchaliśmy się w regiony podwyższonego ryzyka. Czy w Izraelu jednak cokolwiek się zmienia? Podczas gdy ja odkopałem swoją teczkę z materiałami i postanowiłem to wszystko spisać, tam na miejscu znów zaczęło wrzeć. Niedawno, Prezydent USA Donald Trump uznał oficjalnie Jerozolimę za stolicę Izraela. W odpowiedzi przywódca Hamasu zaczął nawoływać do intifady, czyli powstania Palestyńczyków przeciwko Izraelowi. Znów jest niespokojnie. Znów giną ludzie. Bardzo żałuję, że stanowisko kompromisu, które reprezentuje Amos Os, nie może przebić się do głosu. I prędko raczej to nie nastąpi. Niestety.
Podróżowanie to najlepsza szkoła, przez jaką można przejść. Szczególnie kiedy chcemy w tej nauce brać czynny udział i chłonąć otaczający nas świat. Podkreślam to na każdym kroku. Niedawno umówiliśmy się z Kasią, że może w przyszłości obierzemy jakiś ciekawy kierunek na dłużej. Ja będę sobie mędrkować, Ona będzie robić zdjęcia – w czym jest świetna. Zobaczcie sami TUTAJ. Mogłoby powstać z tego coś fajnego. A jaki kierunek? Rosja? Czeczenia? Coś zupełnie innego? To jeszcze nieokreślone. Jedyne co wiem to to, że kiedyś na pewno się uda.
Moniko, serdecznie dziękuję Ci za redakcję powyższego tekstu i uporanie się z błędami, o których istnieniu pewnie nawet nie mam pojęcia.